piątek, 27 lutego 2015

    Coś pękło. Moja dusza jak opluta trucizną. Rozsypała się na miliony maleńkich kawałeczków by poddać się wiatrowi, który rozwiał ją po moim pokoju. Wywiał przez otwarte okno, w każde opisywane Ci miejsce. Ciężko istnieje mi się rozsypanej. Jakbym z każdej strony mogła oglądać moje oddechy, gdy pozbawiałeś bicia mojego serca. Eufemizować. Delikatnie opisywać zakłamane emocje, jeszcze powstrzymując ciało od upadku. Musieć obracać się w szaleńczym balecie rozczarowań. A Ty jakbyś zabrał mi buty i kazał tańczyć boso. Pozwalasz mi jedynie mówić mniej i mniej już czuć, i trochę mniej już istnieć. Istnieć odrobinę. Ograniczając czynności życiowe. Wykluczać sen, czekać na gwizd czajnika, by zalać sobie czwartą kawę i dosypać do niej trzy łyżeczki cukru i jakby sklejać tym cukrem pustkę, która jest moim świadomym wyborem. Mogę dzisiaj Cię osądzać, albo milczeć do końca życia. Już nigdy nie pozwolić Ci stanąć odpowiednio blisko mnie, byś poczuł zapach mojego bólu. Mogę znikać na godzinę, dwie, cały dzień, mogłabym zniknąć na zawsze. Powiesić się, utopić. Zmarnieć, skruszyć się jak wczoraj. Spłonąć w gorącu ognia zapalniczki. Oddychać płytko lub nie oddychać wcale, łapać z Tobą kropelki deszczu do kapelusza, albo sama łapać kropelki łez do chusteczek. Ale ile jest łez w takim drobnym ciele. I ile jest kłamstwa w Twojej prawdzie. Ile razy będzie nam jeszcze dane umierać, razem, czy osobno. Przez jedną godzinę, czy przez jeden dzień. Przez jedno zdanie, czy przez jedną myśl. Przez jeden uśmiech za mało...