piątek, 22 sierpnia 2014

    Może to po prostu czas, który ma być dla mnie niezwykły przez swoją okrutność. Może po prostu to czas, którego muszę się uczyć, aby wyjść z kokonu, w którym ciągle jeszcze jestem. Być otwarta na kolejne cierpienia i uodpornić się tak mocno, by nie zadawać sobie krzywdy po kolejnej stracie. Krzywdy wszystkiemu co jest we mnie. Nie zadawać więcej krzywdy światu, bo ten świat ma coś z utopii. Odnaleźć idyllę, oswoić wszystko co mam dzisiaj i nie mówić już nic więcej. Odpływać w ocean i płakać. Otulać się zimną wodą w podróży. Może powinnam nie szukać więcej hedonizmu w masochistycznych posunięciach. Może powinnam mieć już dawno czystą kartę. Może powinnam po prostu żyć normalnie. Nie pisać więcej. I nie tęsknić za czymś, czego nie mam. Szukać sposobu na oddanie się Bogu, by mógł mną kierować. Może nie powinnam więcej nie mieć snów o potędze. Otaczać się tymi, którymi się otaczam. Oddać się pasji, szukać celu. Może powinnam kupić sobie kwiaty. Może powinnam pić więcej wina. Więcej spacerować i słuchać. Oglądać niebo, patrzeć na gwiazdy. Może powinnam już iść, zostawić to wszystko. Może mogłabym Cię poznać?

niedziela, 10 sierpnia 2014

    Nie czuję nic prócz bólu, który wypala mnie jak metalowy, rozgrzany pręt, przyłożony do skóry. Dziś nie czuję i nie mam. Nie mam niczego, co powinno być przy mnie blisko. Nie mam Ciebie i nie mam już nawet wiary, że jeszcze kiedyś będziesz. Może nie mogłaś po prostu się ruszyć, otworzyć oczu i byłaś taka zimna. Ty marzłaś, wiem o tym. Nie kazali mi Cię ogrzać. Nie kazali ogrzać mi Twojego martwego, drobnego ciała. Ale byłaś taka lodowato zimna. I przestałam już płakać i zapadłam się w sobie, godząc się, że jeszcze wczoraj byłaś dla mnie dostępna, miałaś głos i ruchy, a dziś leżysz martwa tam, jak kawałek zakrwawionego mięsa. Twoje nieruchome dłonie i ciało oddane i bezwładne jak nigdy nie stawiały żadnego oporu, kiedy myłam Cię, niczym małą dziewczynkę. Dotykałam Twoich palców zupełnie jakbym musiała poczuć nieruchomość śmierci, by w nią uwierzyć. Dla Ciebie świat chyba nie chciał mieć miejsca, stawając się tak mały, że ledwo mogłaś oddychać. Twoje maleńkie płuca, tak brudne od tego powietrza, nie potrafiły jeszcze nabierać pełnego oddechu i krztusiłaś się codziennie tym światem. A dla mnie każdy dziesiąty dzień miesiąca będzie niczym dół, czekający, by włożyć do niego bejcowaną trumnę, modelu Natura i dołączyć do Ciebie, tylko po to, aby móc Cię przepraszać za każdy dzień naszego nieszczęścia. Na co dzień łzy delikatnie spływając po moim policzku będą wypalały jak kwas kolejne bruzdy na mojej duszy. Duszy- kukiełki, podtrzymywanej na sznurkach przez jakiegoś kiepskiego lalkarza. A na deszczu bezbronne krople wody będą tańczyć na moich ramionach i koić cierpienie Twojej straty, gasząc pożar w moim ciele.