piątek, 15 czerwca 2018

jaśniej

    Czuję, jak wszystko co siedzi we mnie od tylu lat powoli wypełza na wierzch. I chyba nawet wolałabym jeden wielki wybuch, niż mimowolne wypływanie tego przez wszystkie rany w moim ciele. Czuję smród swojego zgniłego wnętrza, gdzie każda jedna krzywda rozkłada się w najobrzydliwszy sposób. Czuję, jak moje serce nie potrafi unieść ciężaru pracy, jaką ma do zrobienia. Jakby ktoś mi je wyrywał, szarpał, zaciskał na nim drut. I nie słyszę już własnego oddechu, zdarza się, że nie czuję palcy u nóg i dłoni. Że wypuszczam szklankę i jedyne co mogę zrobić to patrzeć jak spada, rozbijając się na miliony kawałeczków i rani moje uda. Ale ona spada i spada, i leci w dół jak szalona, by zatrzymać się przy samym końcu i delikatnie dotknąć ziemi.
    Spalam się. Ogień rozdziera mnie na strzępy. I co, przestaniesz kiedyś w niego dmuchać? Podsycać go, by nie zostawił mojego wraku gdzieś na środku ulicy? Gdzie ludzie będą mnie mijać i patrzeć się jak na rozdeptane kwiaty? Niechciane stokrotki, rzucone gdzieś przypadkiem. Udawane tulipany, których koloru nigdy nie lubiłam. Złamane drzewko szczęścia, którego nigdy nie miałam.
    To już nie jest nawet ból psychiczny. To jest ból fizyczny bez zadawania mi ciosów. W środku. Ściskający klatkę piersiową, tnący żołądek i rwący gardło. Ból, który rano nie pozwala mi wstać, bo blokuje swoją siłą mięśnie. Ból, który po tak długim czasie nauczyłam się opisywać. Czy to źle? Który raz jestem już stracona dla Ciebie? Który raz chcesz mnie tamować? I jeszcze jedno
po
co?
Podupadłam ostatnio, poprawię się, przepraszam Cię, żartowałam z tym wszystkim.